Spotkanie autorskie z Haliną Maksymiuk

Szkoda, że was tam nie było. Mówię to nie tyle o sporej grupie swoich i żony niegdysiejszych znajomych i „towarzyszy broni”, którzy konsekwentnie wyłączyli nas ze swego towarzystwa po tym, jak zaczęliśmy pisać po podlasku i zachęcać innych do takiego pisania, „kab nia umiorli” i od lat z górą 15 staliśmy się w naszym światku mniejszościowym kimś w rodzaju „niedotykalnych”. Szkoda że was tam nie było – mówię to przede wszystkim do swoich rodziców i do ojca Haliny, którzy nie doczekali czasu, gdy ich synowa i córka prezentowała swoją trzecią (już trzecią!) książkę napisaną w tajemnym języku skazanym na pobocze tego życia i na rozwianie się na wietrze zapomnienia (to moja pierwsza, ale nie ostatnia próba poetyckiego stylu w tym postingu).

Na prezentacji „Słów na wietrze” w Bibliotece Miejskiej w Bielsku wszystko było cudowne i niewiarygodne. Cudowna i niewiarygodna była Pani Animatorka Małgorzata z Biblioteki, która prowadziła spotkanie i mówiła po-svojomu (!!!) – z początku trochę nieśmiało, tentatively, a potem się rozkręciła i rozgadała tak, że przed cały czas kontrolowałem się, żeby nie wybuchnąć szlochem wdzięczności.

Cudowna była publika na ogół, która chwytała każdy niuans tekstu Haliny (Halina czytała fragmenty trzech opowiadań: „Jabłyko zhody”, „Žeńčyny mužčyny” i „Słova na viêtrovi”). Obecnością na spotkaniu zaszczyciła nas Pani Zoja Saczko, najznakomitsza po wsze czasy poetka języka podlaskiego, książki której czytałem tuzin razy każdą (i jeszcze będę czytał). Był Pan Darek Fionik, człowiek-instytucja, bez którego, nie boję się tego powiedzieć, byłoby o wiele trudniej wystartować i nam z Haliną w naszą podlaską drogę przez mękę. Pan Fionik podarował nam z Haliną pękatą powieść podlaską Pana Wiktora Stachwiuka „Podych temry”. Jak tu się nie cieszyć?!

Oczom moim trudno było uwierzyć, gdy po autograf Haliny w kolejce ustawił się Pan Burmistrz!

Była niewiarygodna i tajemnicza Pani Kasia Wappa, wysłanniczka Hajnówki, która powiozła do swojego little town stos słów na wietrze w okładce koloru bordo.

Była niewiarygodnie efektywna reporterka radiowa Pani Walentyna Łojewska, której udało się zapisać nawet odpowiedzi na dwa pytania do mojej teściowej: „Tak” (czy jest dumna ze swojej córki?) i „Nie” (czy spodziewała się, że córka będzie piśmienna „po-svojomu”?).

Byli Państwo Joanna i Michał Troc – młodzi towarzysze broni, którzy wsparli nas z Haliną z okopów, o istnieniu których 15 lat temu nawet nie podejrzewaliśmy!

No i był Pan Oleg Kobzar, najbardziej niewiarygodny ze wszystkich i wszystkiego, który w otoczeniu swoich obrazów śpiewał w sześciu zarejestrowanych językach i kilku pokątnych podlaskich dialektach jednocześnie („Tuman jarom” razem z publiką z korzeniami w różnych zakątkach naszego umierającego 100 lat Macondo).

Krótko mówiąc, wczoraj w Bielsku poczułem nareszcie, że moje serce przestało być samotnym myśliwym, i że mogę dzisiaj spokojnie jechać do serca serc swojego wyśnionego świata – do Klejnik – i po prezentacji „Słów na wietrze” w miejscowej świetlicy zajrzeć na nasz parafialny cmentarz, by nie tylko zmówić modlitwę nad grobami rodziców i dziadków, ale i upatrzyć tam miejsce dla siebie.

Mój brat, cynik i kpiarz, powiedział mi po prezentacji książki Haliny w Białymstoku trzy dni temu mniej więcej tak: po twoim pysku widać, że nareszcie odnalazłeś sens w życiu w obsługiwaniu twórczych ambicji swojej żony. Zgodziłem się z nim, jeśli chodzi o tematy związane z sensem życia, po raz pierwszy od trzydziestu lat.

Autor: Jan Maksymiuk

Udostępnij